
Memoir ’44 jest grą przeznaczoną dla dwóch graczy, którzy,
wcielając się w role dwóch stron konfliktu – Aliantów lub Państw Osi, mają
okazję wziąć udział w jednych z najbardziej spektakularnych bitew okresu II
Wojny Światowej. Gra zawiera mnóstwo
figurek żołnierzy, czołgów i artylerii, karty dowodzenia, kości do
rozstrzygania bitew, ładnie wydaną planszę oraz kafelki terenu, dzięki którym
można wymyślać i tworzyć własne scenariusze. W podstawowej wersji takich
scenariuszy mamy kilkanaście, co w zupełności wystarcza na wiele godzin zabawy,
uwzględniając w tym zmianę stron, gdyż każda z nich dysponuje innym rozkładem
sił, przez co nieco inaczej powinna planować swoją rozgrywkę a gracze na pewno chętnie spróbują zwyciężyć tak jedną, jak i drugą.
Z tym planowaniem to nie jest jednak taka prosta sprawa. Podobają
mi się gry łatwe i przyjazne dla otoczenia. Nie bronię również nikomu zaczynać swej
przygody z grami wojennymi od gier pokroju Memoir ’44, chociaż nie jestem przekonany, czy będzie to najlepszy wybór. Nie chciałbym się specjalnie rozczulać nad poszczególnymi rozwiązaniami mechanicznymi, które w wersji podstawowej koncentrują się wokół różnych rodzajów terenu oraz tego, w jaki sposób wpływa on na nasz ruch i atak lub obronę.
Memoir ’44 osobiście drażni mnie z kilku powodów. Już nawet ten filmik
reklamowy DoW zasiał we mnie ziarno niepewności, jak gdyby przeczuwając późniejsze
kłopoty. Widzieliście go, prawda? Tata wraz ze swoim synem „bawią się” w wojnę,
podczas gdy lektor, niezwykle rozemocjonowanym głosem, opowiada nam o świetnej
grze, pełnej napięcia i dramaturgii, choć po twarzy tego dzieciaka w ogóle nie
widać, by gra sprawiała mu jakąkolwiek radość. Obaj zresztą siedzą, patrzą się
to na siebie, to na stół, wyłożą kartę, coś tam przesuną po planszy, rzucą
kością, zdejmą figurkę... To można jednak potraktować z przymrużeniem oka, bo przecież każdy szanujący się planszomaniak wie,
że gry powinno się sprawdzać i oceniać tylko i wyłącznie organoleptycznie a nie
sugerować się jakimiś tam filmikami czy recenzjami na blogach (ha!). Gdzieś
jednak istnieje ta niewidzialna granica, po której przekroczeniu mamy dziwne
przeczucie, że coś nam tu nie gra – o zgrozo! – dosłownie i w przenośni.
Co zatem, kotku, masz takiego w środku, co mnie od ciebie
odpycha? Cztery rzeczy. Pierwsza z nich to „moc” poszczególnych jednostek. Nie
może dochodzić do sytuacji, w której jedna figurka gracza atakuje cztery
figurki rywala z taką samą siłą, z jaką owe cztery figurki atakowałyby tę
jedną. Da się to podpiąć pod jakąś zasadzkę czy coś, ale taka sytuacja ma
miejsce wszędzie: w lesie, w mieście, w otwartym terenie... Ostatecznie dla zachowania
przejrzystości i by nie obciążać umysłu zbyt dużą zawiłością reguł, takie
podejście do sprawy można uznać za rozsądne (wróć – nie rozsądne, bardziej:
akceptowalne), choć na pewno nic wspólnego z jakąkolwiek symulacją to nie ma. Dwa
– kości do rozstrzygania bitew. Wszystko sprowadza się do szczęścia, które jeśli
ci sprzyja, to osiągniesz swój cel, jeśli nie – w odpowiedzi dostaniesz w łeb i
zabawa się skończy. Trzy – a może jednak w łeb nie dostaniesz, bo przeciwnik
nie może cię zaatakować? Stoisz mu pod nosem, walisz do niego seriami a on ze
stoickim spokojem zapala kolejnego papierosa i czeka na boskie zmiłowanie. Tak właśnie
działają karty dowodzenia, które wskazują ci, ile jednostek i w jakiej części
planszy możesz uruchomić na własne potrzeby. To już w ogóle wypacza sens jakiegokolwiek
planowania, patrząc chociażby przez pryzmat powyższego przykładu, ale tych kart
na ręku jest na szczęście na tyle dużo, że od biedy coś dla siebie można
wybrać, choć i tu bez odrobiny szczęścia zbyt wiele na polu bitwy zdziałać się
nie zdoła.
Czwartą wadę gry chciałbym umieścić w osobnym akapicie.
Powyższe trzy można jeszcze jakoś przełknąć; ta losowość jest wszechobecna, nawet
poniekąd nachalna i perfidna, ale na upartego da się ją jakoś okiełznać a
przynajmniej się z nią oswoić. Bardziej ambitni mogą dostosować niektóre
zasady gry do własnych potrzeb, chociażby poprzez nieużywanie kart i wybór
jednostek do ataku wedle własnego uznania. Jest jednak coś, co autorzy gry
dokumentnie spieprzyli i to przy takim potencjale (głównie funkcjonalnym), jaki
mimo wszystko udało im się z „Memuara” wycisnąć. Uwielbiam gry oparte o
scenariusze, uwielbiam wcielać się w role różnych stron konfliktu (Niemców
niekoniecznie, ale nie mam tu na myśli gier tylko z okresu IIWŚ), jednak w
Memoir ’44 dobija mnie to, że dla obu stron, przy różnej sile wojsk i
umiejscowieniu ich w różnych lokalizacjach(!), nakreślone przez scenariusz cele
są dokładnie takie same, tj. zdobyć odpowiednią ilość „medali”. Kto wpadł na
tak idiotyczny pomysł, temu wyślę przy nadarzającej się okazji gumowy młotek,
by miał się czym w głowę od czasu do czasu popukać. Kości, karty, siła
jednostek – przy stu grach ta losowość jakoś się na obu graczy statystycznie
rozłoży. Nie rozumiem natomiast, jak można było grę z takim potencjałem, takim
wsparciem pijarowskim, taką ilością planowanych dodatków sprowadzić do „wyżynania”
wojska rywali i zamiast koncentrować się na jakichś mniejszych lub większych
celach, w grze chodzi po prostu o eliminację określonej ilości jednostek, co denerwuje
(by nie rzec – wkurza) tym bardziej, że czasem zwycięzca zostaje wyłoniony w
samym środku jakiejś spektakularnej akcji i nic kompletnie na to poradzić nie
można. I właśnie z tego (dodam – tylko z tego!) powodu swój egzemplarz czym
prędzej sprzedałem. Bardzo podoba mi się wykonanie gry, nawet chciało mi się
swego czasu popracować nad własnymi regułami, które miały trochę zwiększyć jej realizm,
ale przerabianie każdego scenariusza na potrzeby jakiejś sensownej rozgrywki
było zadaniem zdecydowanie poza moje siły. Okej, może nie siły, po prostu nie miałem na
to najmniejszej ochoty. A wystarczyło tylko, tworząc scenariusz od postaw, dla
graczy niedzielnych zostawić system „medalowy”, a tym, którzy chcą poczuć w
grze coś więcej – wyznaczyć dodatkowe cele do realizacji. Dlaczego tak bardzo
się tego uczepiłem? Powód jest prosty –
owa niedogodność pociąga za sobą kolejną. Mniejsze scenariusze to jeszcze małe
miki, ale zdarzało mi się rozkładać grę pół godziny, zawalić jednostkami całą planszę (epic!),
zakończyć grę po upływie kolejnych trzydziestu minut i nawet nie dotknąć połowy
z nich! Gdzież tu jakakolwiek logika? Z przykrością więc stwierdzam,
że gra w tym elemencie została doszczętnie rozbita, niczym Paulus pod
Stalingradem, i tym samym nie widzę możliwości do niej powrotu, choć za każdym
razem, gdy mignie mi gdzieś przed oczyma jej reklamówka, z niekłamaną radością
przyglądam się raz jeszcze poszczególnym komponentom. Bije z nich szacunek do
gracza i do wydawanych przez niego pieniędzy, wszystko lśni w blasku słońca,
figurasy jak marzenie, rzeka płynie wartkim strumieniem, czołg na polu, wojsko w
okopach... ale żeby wydać grubo ponad 150 złociszy tylko po to, by sobie na to
wszystko popatrzeć? Co to, to nie!
Szczęśliwym posiadaczom egzemplarzy Memoir ’44 gratuluję udanego
zakupu i cieszę się niezmiernie, że dobrze się przy nim bawicie a jeszcze
bardziej z faktu, iż z pewnością wciągacie w rozgrywkę nowe osoby. Ja niestety nie umiem
podzielić waszego entuzjazmu. To, co w grze mogłoby stanowić idealny przedsmak
gier wojennych z prawdziwego zdarzenia, zostało niestety obrócone w proch i pył
prosto z linii frontu. Rozgrywka w Memoir ’44 nie daje mi kompletnie nic - co
tam mi, ja mogę sobie nawet i zapałki poukładać i nazwać to grą planszową, ale już na zawracanie nią głowy nowym graczom szkoda mi obecnie czasu. Ich, nie swojego. Oczyma wyobraźni
widzę ten moment, gdy mówię do współgracza: „Posłuchaj, wojska ruszają się
tak, strzelają tak, tu masz kości, tu karty terenu a tu dowodzenia. W razie
niejasności wszystko ci wyjaśnię. A teraz rzecz najważniejsza: twoim celem jest
zdobycie tego miejsca, masz na to niewiele czasu, więc musisz dobrze zaplanować
swoje posunięcia, bo ja zrobię wszystko, aby cię przed tym powstrzymać.” –
jeśli ktoś tak ma przy grze w M’44, to szczerze zazdroszczę. Wyobraźni. Ja niestety, mimo
wielu prób, nie umiem się w niej "zabujać" a przynajmniej odnaleźć tego, co bez trudu dałoby się w niej zamieścić a co mogłoby w znaczny sposób podnieść jej ocenę w moich, i pewnie nie tylko moich, oczach.
ps. tuż po zakupie gry bez wahania wystawiłem jej maksymalną ocenę. Obecnie nie jest ona wcale aż tak drastycznie inna, po prostu szybka i łatwa w opanowaniu propozycja dla nowych graczy sporo straciła w moich oczach właśnie ze względu na tę jedną kwestię. Na początku jeszcze chciało mi się pobawić w małe przeróbki mniejszych scenariuszy, ale dziś już wiem, że tego zadania drugi raz i na większą skalę absolutnie bym się nie podjął. A kupowanie dodatków w nadziei, że może coś tam inaczej zostało rozwiązane... Nie, dziękuję, wolę zafundować sobie coś z hex-and-counters.
ps. tuż po zakupie gry bez wahania wystawiłem jej maksymalną ocenę. Obecnie nie jest ona wcale aż tak drastycznie inna, po prostu szybka i łatwa w opanowaniu propozycja dla nowych graczy sporo straciła w moich oczach właśnie ze względu na tę jedną kwestię. Na początku jeszcze chciało mi się pobawić w małe przeróbki mniejszych scenariuszy, ale dziś już wiem, że tego zadania drugi raz i na większą skalę absolutnie bym się nie podjął. A kupowanie dodatków w nadziei, że może coś tam inaczej zostało rozwiązane... Nie, dziękuję, wolę zafundować sobie coś z hex-and-counters.
Obrazki pochodzą ze strony boardgamegeek.com: miniaturka
użytkownik Erich, duże zdjęcie użytkownik chuckles2000
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz