
- Ty, ty! Stój cicho! Tego pana żona zdradza a ty mordę
wydzierasz, baranie!
Taką oto genialną scenką uraczył nas Stanisław Bareja w
jednym ze swoich kultowych (a w mojej skromnej ocenie – najlepszym!) filmów pt.
„Co mi zrobisz, jak mnie złapiesz?” To taki mały, ale jakże wymowny przykład
tego, czego w latach tzw. komuny doświadczali przeciętni mieszkańcy kraju nad
Wisłą, gdy przyszło im oczekiwać na dostawę upragnionego towaru. Czasy te
minęły bezpowrotnie a młodsze pokolenia traktują je co najwyżej w kategorii
ciekawostki. Czy da się jednak, poza całą paletą filmów z tego okresu,
przenieść choć na chwilę w czasie, by posmakować tego i owego z socrealistycznej
kuchni? Z tym niełatwym zadaniem spróbowali się zmierzyć autorzy gry planszowej
„Kolejka”, która bije rekordy popularności wśród starszych i młodszych. Czy
zasłużenie?
Ze względu na mało skomplikowane zasady i możliwość
uczestnictwa w kolejkowych przepychankach do pięciu osób jednocześnie, gra na
pewno ma szansę się sprawdzić jako tzw. pozycja familijna, zresztą w takim też
celu była zapewne projektowana. Pojęcie „familijności” można interpretować
również w kategoriach propozycji na luźny wieczór w gronie znajomych i w takiej też
konfiguracji miałem okazję najczęściej w nią grywać. Jak jednak trafnie
podsumował to jeden z uczestników naszych wspólnych zabaw – „Ta gra nie jest
zła, ale mnie cholernie irytuje, bo nie mam zielonego pojęcia jak w nią grać,
żeby wygrać.”
Bingo! To zdecydowanie gra do „grania” a nie „wygrywania”. Mówi
się, że planszówki przeżywają renesans, że coraz więcej osób odrywa się od
komputera, by spróbować zmierzyć się z żywym przeciwnikiem i spędzić przyjemnie
czas, niekoniecznie buszując po Internecie. Nie jestem jednak przekonany, czy
dzięki „Kolejce” będzie można mówić o rzeczywistym nawróceniu, gdyż poza klimatem,
który na pewno ta gra w znacznym stopniu kreuje (choć wypada zadać pytanie - dzięki czemu?), nie ma tam jakichś
porywających mechanizmów, zachęcających do umieszczenia jej na najwyższej półce
naszych kolekcji gier wszelakich (chyba tylko po to, by stamtąd jej w ogóle nie
zdejmować).
Gra opiera się na prostych założeniach – posyłamy członków
rodziny do pięciu różnych sklepów, zajmujemy miejsce w kolejce, czekamy na
dostawę a gdy łaskawie rzucą doń towar, to zaczynamy rozpychać się pośród motłochu, co ma ułatwić nam zdobycie upragnionych przedmiotów,
wyszczególnionych na otrzymanej uprzednio karcie z zakupami. Kto pierwszy zbierze
wszystkie – wygrywa. Jako że nie zawsze uda nam się pozyskać to, co w
danej chwili potrzebujemy, można dokonać wymiany na bazarze – tam, gdzie aktualnie
stoi przekupka, dokonujemy transakcji w stosunku jeden do jednego; w każdym
innym miejscu musimy poświęcić aż dwa nasze produkty, które nasza rodzina, zarywając nocki i dnie całe, wytrwale znosiła do naszego przytulnego gniazdka. Towary na bazarze
pojawiają się dzięki tzw. spekulantom, którzy również nie szczędzą wysiłków, by
opchnąć produkty po jak najlepszych dla siebie cenach. Każdy z graczy posiada
taką samą talię kart wydarzeń, które pozwalają np. przesunąć się o kilka
miejsc w kolejce, zgarnąć towar spod lady, wykorzystać znajomości i podejrzeć
karty kolejnych dostaw itp. – ogółem dziesięć sztuk różnego rodzaju akcji.
Całość zamyka się w kolejkowych przepychankach (zagrywaniu kart), zabieraniu
towaru i ustawianiu się z powrotem w kolejce. I tak w kółko aż któryś z graczy
nie oznajmi wszem i wobec, że on już wszystkie niezbędne towary posiada i dalszą
zabawę należy kontynuować już bez jego udziału.
Mam wobec tej gry wielce ambiwalentne odczucia. Fajny temat,
możliwość przypomnienia sobie tych wszystkich przedmiotów, z którymi starsze
pokolenie z pewnością miało okazję się zetknąć, mechanicznie gra też w zasadzie
sprawuje się bez zarzutu, ale mimo to nie czuję klimatu wielkiej wojny
o towary, żadnych słownych i fizycznych przepychanek, ot zwykłe ustawianie
pionków, czasem zmiana ich kolejności, możliwość wepchnięcia się przed innego
gracza a przede wszystkim totalna losowość, która sprawia, że zwycięzcą zabawy
zostaje wyłoniony zazwyczaj zupełnie przypadkowo. Ale zaraz, czego ja się w
sumie czepiam, przecież za komuny chyba tak to właśnie wyglądało, czyż nie?
Można było stać godzinami a przecież i tak w dużej mierze wszystko zależało od
przysłowiowego łutu szczęścia i na to, czy się wróciło do domu z towarem, czy z
pustymi rękoma, akurat w najmniejszym stopniu miała wpływ chociażby ilość czasu,
który spędziliśmy w ogonku przed sklepem.
Gra wydana przez IPN na pewno spodoba się wielu osobom,
zwłaszcza gdy mają okazję dowiedzieć się co nieco o owych czasach z opowieści
swoich domowników. Na dłuższą metę nie będzie to jednak tytuł, który regularnie
zagości na naszych stołach. Może gracze 'lightowi' bardziej
przychylnie spojrzą na „Kolejkę” jako pozycję, po którą chce się sięgać
znacznie częściej. Sam osobiście pewnie jeszcze nie raz i nie dwa zaproponuję
ją w gronie osób, z którymi wiem na pewno, że w żadne strategiczno-wojenne potyczki
uwikłać się nie zdołam. Na pewno jednak będę starał się ich w pierwszej kolejności przekonać do tytułów nieco bardziej wymagających a czasy PeeReLu będziemy sobie wspólnie
przypominać przy użyciu nowoczesnego sprzętu i starych produkcji filmowych, których ci u nas dostatek. Gry
całkowicie nie potępiam, na pewno wyróżnia się oryginalną tematyką, a i do tego rodzima to produkcja, tyle że jest z nią tak, jak z tą autentyczną kolejką sprzed
kilkudziesięciu lat – czasem ludzie w niej stawali, nie mając
zielonego pojęcia po co w ogóle to robią, jaki towar będzie dostarczony i czy istnieje jakakolwiek szansa na to,
że tym razem ten długi okres wyczekiwania zakończy się jakimkolwiek sukcesem. Powiem wam w
sekrecie na ucho, że pierwsze rozgrywki w „Kolejkę”
sprawiły mi sporo frajdy i przyjemności, naprawdę! Czar jednak szybko prysł i z każdym kolejnym razem czułem się grą coraz bardziej zmęczony, zanim jeszcze na dobre się rozkręciła.
Może faktycznie trzeba ją jakoś dawkować, może jedynie przeznaczyć na rozgrywki
z tymi, dla których synonimem gry idealnej jest co najwyżej brydż... Sam już nie
wiem. W każdym bądź razie początkowy entuzjazm opadł i to znacznie, dlatego osoby, które liczą na porywającą rywalizację w klimacie PRL mogą być odrobinę rozczarowane. Gra dla samego grania i spędzania czasu inaczej niż przed komputerem - tak, w pozostałych przypadkach - nie.
ps. na początku tego roku (2012) cena gry sięgała horrendalnych
i wręcz absurdalnych wartości rzędu 150(!) złotych, a nawet i więcej, za sztukę. Za
taką kwotę grę absolutnie odradzam - rozbój w biały dzień to najbardziej łagodne określenie, jakie cisnęło się wówczas na usta. Obecnie na szczęście można ją kupić już za niewiele ponad 50 złotych i to wydaje się być w pełni uzasadniona i adekwatna propozycja dla
naszego portfela.
Miniaturka pochodzi z serwisu boardgamegeek.com, z galerii
użytkownika oopsiak
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz