
Ze względu na promocyjną cenę w moje ręce trafiła Edycja Zimowa
Carcassonne, która od podstawowej wersji różni się właściwie tylko tym, pomijając
śnieżnobiały klimat grafik, że ma trochę więcej kafelków terenu, przez co gra
automatycznie się wydłuża, ale w tym pozytywnym znaczeniu tego słowa. W grze
znaleźć można także mini-dodatek (Gingerbread), ale póki co jeszcze go nie
testowałem, gdyż nie było takiej potrzeby. Wykonanie stoi na wysokim poziomie, duże,
grube żetony ładnie wychodzą w wyprasek a tekturowa wkładka w pudełku nareszcie
do czegoś się przydaje, gdyż jedno wgłębienie idealnie mieści wszystkie płytki
ustawione pionowo, w drugie zaś bez trudu spakujemy wszystkie pozostałe
elementy. Każdemu planszówkowemu estecie na pewno spodobają się liczne detale,
które ubarwiają już i tak baśniowo-klimatyczne rysunki na kafelkach. A to pośród
pól i łąk dostrzeżemy sylwetkę wilka, a to czarne kruki zataczają co raz to
większe koła nad rozległymi równinami... Pod tym względem wszystko jest świetnie
dopracowane, przez co gra zyskuje ode mnie dodatkowego plusa.
Czy jest jeszcze ktoś, kto nie wie jak w to się gra? Że się
losuje kafelek i układa na stole w taki sposób, by przylegał przynajmniej jedną
z krawędzi do już wyłożonego układu? Że te krawędzie muszą tworzyć jedną,
spójną całość (tj. droga do drogi, miasto do miasta itd.)? I że na każdym
dołożonym kafelku, zgodnie z kilkoma tylko obostrzeniami, możemy położyć jeden
z naszych pionków, a inny, który stworzył zamknięty układ, zabrać z powrotem do
swojej puli i policzyć zań punkty?
Tak to z grubsza wygląda; poszczególne ruchy są do siebie
bliźniaczo podobne, gdyż w każdej swojej kolejce wykonujemy dokładnie te same
czynności (a na dodatek to samo robią nasi przeciwnicy). O niepowtarzalność
rozgrywki dbają losowo pojawiające się kafelki oraz to, co możemy w danej chwili
z nimi zrobić... lub i nie, gdyż zdarza się, że zamiast pomóc sobie, pomożemy
rywalowi. Ale taki to już urok tej gry, choć wolę ją zdecydowanie bardziej od „Osadników
z Catanu”, gdyż tam, oprócz losowości, dochodzi jeszcze element negocjacyjny
między graczami. Teoretycznie jest to urozmaicenie, ale w praktyce nierzadko
jest on tym czynnikiem, który psuje całą zabawę, gdyż tworzą się przy stole
sympatie oraz antypatie i zamiast grać w grę, by wygrać, co powinno być celem
nadrzędnym, wielokrotnie zdarzało się przeszkadzać jednemu z graczy, by ten już
od początku miał pod górkę. W Carcassonne każdy sobie rzepkę skrobie, można
naturalnie położyć kafelek tak, by pasował i mi, i rywalowi, ale nie zdarza się
to na szczęście zbyt często, zresztą i tak zazwyczaj wybieramy opcję najbardziej
optymalną dla siebie.
Ta z pozoru niewinna zabawa uświadomiła mi jeszcze jedną
rzecz, którą po części podejrzewałem, ale trzeba mi było namacalnych dowodów,
by wreszcie postawić konkretną tezę. Carcassonne, obok wspomnianych Osadników
czy Ticketa, to gry, które jednym tchem wymienia się pośród tytułów, będących
idealnym starterem planszówkowego hobby i co do tego nie mam najmniejszych
wątpliwości. Jednak Carcassonne w moim przypadku stanowiło także swoisty
papierek lakmusowy, dzięki któremu widać było, czy ktoś rozumie „growe”
mechanizmy, czy nie bardzo. Proszę mnie źle nie zrozumieć – nie chodzi o to,
czy ktoś jest głupi, czy nie, po prostu niektórzy nie potrafią się przestawić
na tok myślenia, który zmusza gracza do ogarnięcia coraz większej liczby
elementów na planszy i optymalizowania swoich ruchów pod kątem poszczególnych
elementów mechaniki gry (tutaj – wylosowania kafelka, odpowiedniego ułożenia go
itd.). Odnoszę bowiem wrażenie, że wiele osób, chcąc innych namówić na wspólne
granie, zapomina o jakże istotnej kwestii – nie każdy się do grania nadaje,
choć to pozornie błaha sprawa a i poziom trudności można bez trudu regulować.
Carcassonne jest czasem postrzegane jako zbyt proste, ale dla totalnych
nowicjuszy, zwłaszcza takich, których trochę czasu musieliśmy na rozgrywkę
namawiać, powinno stanowić swoisty planszówkowy elementarz. Można dać
pięciolatkowi do poczytania coś z Dostojewskiego, ale pewnym jest, że znacznie
lepiej będzie się takie dziecko bawić przy książce, która zawiera więcej
obrazków niż liter. Sam osobiście przekonałem się, że z pewnymi ludźmi, nawet
bardzo przez nas lubianymi, grać się po prostu nie da, bowiem oni, poprzez
swoją nieumiejętność przestawienia się na inny tok rozumowania, psują
pozostałym zabawę, nawet w tak banalnie prostą grę jak właśnie Carcassonne.
To samo mamy z równie popularnym Memoir ’44, na bazie
którego możemy nie tylko się fajnie pobawić (z naciskiem na słowo: zabawa), ale
i wytłumaczyć zainteresowanym współgraczom pewne elementy mechaniki, które nie
do końca przystają do gry wojennej z prawdziwego zdarzenia i zamiast rzucać
kogoś na głęboką wodę, zacząć od czegoś prostego, co pozwoli na oswojenie się z
nowym porządkiem świata. Nikt chyba nie zaprzeczy, że jak już raz się w to
wsiąknie, to później już nie ma odwrotu. A jeśli chcemy zachęcać innych,
zaczynajmy od rzeczy prostych, dzięki którym dowiemy się, czy nasi potencjalni
partnerzy do zabawy mają szansę stać się nimi naprawdę, czy chcą tylko
posiedzieć z nami, bo nie mają nic lepszego do roboty. Carcassonne w tym
względzie udzieli nam niezwykle dokładnych odpowiedzi.
Zdjęcia pochodzą z serwisu boardgamegeek.com / miniaturka użytkownik W Eric Martin, zdjęcie komponentów - własne
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz