czwartek, 20 czerwca 2013

Recenzja: Carcassonne Winter Edition


Pozycji z serii „Carcassonne” unikałem do niedawna jak ognia, tłumacząc sobie, że przecież gra w skrzyżowanie puzzli i domina nie może być przecież aż tak fascynująca. Dobrze jest jednak dać czasem szansę i bestsellerom, które z założenia mają trafiać do masowego odbiorcy, ale i zahartowani gracze powinni z nich być, a przynajmniej z niektórych, mocno usatysfakcjonowani.


Ze względu na promocyjną cenę w moje ręce trafiła Edycja Zimowa Carcassonne, która od podstawowej wersji różni się właściwie tylko tym, pomijając śnieżnobiały klimat grafik, że ma trochę więcej kafelków terenu, przez co gra automatycznie się wydłuża, ale w tym pozytywnym znaczeniu tego słowa. W grze znaleźć można także mini-dodatek (Gingerbread), ale póki co jeszcze go nie testowałem, gdyż nie było takiej potrzeby. Wykonanie stoi na wysokim poziomie, duże, grube żetony ładnie wychodzą w wyprasek a tekturowa wkładka w pudełku nareszcie do czegoś się przydaje, gdyż jedno wgłębienie idealnie mieści wszystkie płytki ustawione pionowo, w drugie zaś bez trudu spakujemy wszystkie pozostałe elementy. Każdemu planszówkowemu estecie na pewno spodobają się liczne detale, które ubarwiają już i tak baśniowo-klimatyczne rysunki na kafelkach. A to pośród pól i łąk dostrzeżemy sylwetkę wilka, a to czarne kruki zataczają co raz to większe koła nad rozległymi równinami... Pod tym względem wszystko jest świetnie dopracowane, przez co gra zyskuje ode mnie dodatkowego plusa.



Czy jest jeszcze ktoś, kto nie wie jak w to się gra? Że się losuje kafelek i układa na stole w taki sposób, by przylegał przynajmniej jedną z krawędzi do już wyłożonego układu? Że te krawędzie muszą tworzyć jedną, spójną całość (tj. droga do drogi, miasto do miasta itd.)? I że na każdym dołożonym kafelku, zgodnie z kilkoma tylko obostrzeniami, możemy położyć jeden z naszych pionków, a inny, który stworzył zamknięty układ, zabrać z powrotem do swojej puli i policzyć zań punkty? 

Tak to z grubsza wygląda; poszczególne ruchy są do siebie bliźniaczo podobne, gdyż w każdej swojej kolejce wykonujemy dokładnie te same czynności (a na dodatek to samo robią nasi przeciwnicy). O niepowtarzalność rozgrywki dbają losowo pojawiające się kafelki oraz to, co możemy w danej chwili z nimi zrobić... lub i nie, gdyż zdarza się, że zamiast pomóc sobie, pomożemy rywalowi. Ale taki to już urok tej gry, choć wolę ją zdecydowanie bardziej od „Osadników z Catanu”, gdyż tam, oprócz losowości, dochodzi jeszcze element negocjacyjny między graczami. Teoretycznie jest to urozmaicenie, ale w praktyce nierzadko jest on tym czynnikiem, który psuje całą zabawę, gdyż tworzą się przy stole sympatie oraz antypatie i zamiast grać w grę, by wygrać, co powinno być celem nadrzędnym, wielokrotnie zdarzało się przeszkadzać jednemu z graczy, by ten już od początku miał pod górkę. W Carcassonne każdy sobie rzepkę skrobie, można naturalnie położyć kafelek tak, by pasował i mi, i rywalowi, ale nie zdarza się to na szczęście zbyt często, zresztą i tak zazwyczaj wybieramy opcję najbardziej optymalną dla siebie.

Ta z pozoru niewinna zabawa uświadomiła mi jeszcze jedną rzecz, którą po części podejrzewałem, ale trzeba mi było namacalnych dowodów, by wreszcie postawić konkretną tezę. Carcassonne, obok wspomnianych Osadników czy Ticketa, to gry, które jednym tchem wymienia się pośród tytułów, będących idealnym starterem planszówkowego hobby i co do tego nie mam najmniejszych wątpliwości. Jednak Carcassonne w moim przypadku stanowiło także swoisty papierek lakmusowy, dzięki któremu widać było, czy ktoś rozumie „growe” mechanizmy, czy nie bardzo. Proszę mnie źle nie zrozumieć – nie chodzi o to, czy ktoś jest głupi, czy nie, po prostu niektórzy nie potrafią się przestawić na tok myślenia, który zmusza gracza do ogarnięcia coraz większej liczby elementów na planszy i optymalizowania swoich ruchów pod kątem poszczególnych elementów mechaniki gry (tutaj – wylosowania kafelka, odpowiedniego ułożenia go itd.). Odnoszę bowiem wrażenie, że wiele osób, chcąc innych namówić na wspólne granie, zapomina o jakże istotnej kwestii – nie każdy się do grania nadaje, choć to pozornie błaha sprawa a i poziom trudności można bez trudu regulować. Carcassonne jest czasem postrzegane jako zbyt proste, ale dla totalnych nowicjuszy, zwłaszcza takich, których trochę czasu musieliśmy na rozgrywkę namawiać, powinno stanowić swoisty planszówkowy elementarz. Można dać pięciolatkowi do poczytania coś z Dostojewskiego, ale pewnym jest, że znacznie lepiej będzie się takie dziecko bawić przy książce, która zawiera więcej obrazków niż liter. Sam osobiście przekonałem się, że z pewnymi ludźmi, nawet bardzo przez nas lubianymi, grać się po prostu nie da, bowiem oni, poprzez swoją nieumiejętność przestawienia się na inny tok rozumowania, psują pozostałym zabawę, nawet w tak banalnie prostą grę jak właśnie Carcassonne.

To samo mamy z równie popularnym Memoir ’44, na bazie którego możemy nie tylko się fajnie pobawić (z naciskiem na słowo: zabawa), ale i wytłumaczyć zainteresowanym współgraczom pewne elementy mechaniki, które nie do końca przystają do gry wojennej z prawdziwego zdarzenia i zamiast rzucać kogoś na głęboką wodę, zacząć od czegoś prostego, co pozwoli na oswojenie się z nowym porządkiem świata. Nikt chyba nie zaprzeczy, że jak już raz się w to wsiąknie, to później już nie ma odwrotu. A jeśli chcemy zachęcać innych, zaczynajmy od rzeczy prostych, dzięki którym dowiemy się, czy nasi potencjalni partnerzy do zabawy mają szansę stać się nimi naprawdę, czy chcą tylko posiedzieć z nami, bo nie mają nic lepszego do roboty. Carcassonne w tym względzie udzieli nam niezwykle dokładnych odpowiedzi.

Zdjęcia pochodzą z serwisu boardgamegeek.com / miniaturka użytkownik W Eric Martin, zdjęcie komponentów - własne

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz