
Brak zainteresowania tego typu grami wynikał z kilku
powodów, ale najważniejszymi z nich były cena zestawu podstawowego (tzw.
startera) oraz fakt, że... był to zestaw podstawowy i że należy regularnie uzupełniać
go o kolejne postaci, co by rozgrywka nabrała jeszcze większego rozmachu. I tu
zawsze pojawiał się odwieczny dylemat – zainwestować czy dać sobie spokój (i przeznaczyć
kasę na kilka innych tytułów), bo przecież nie chodzi tylko o kupno gry, ale i
ilość miejsca potrzebną do jej przechowywania. Znalazł się jednak tytuł, który
rozbudził mój apetyt, choć jednocześnie zadał mi cios prosto w serducho, gdy
okazało się, że nie ma szans na jego dokończenie i nie będzie nam dane prowadzić
rozgrywki przy użyciu wszystkich zaplanowanych do publikacji postaci.
Do sięgnięcia po Mutant Chronicles skłoniła mnie przede
wszystkim cena – na zestaw startowy oraz kilka dodatków można było przeznaczyć
kwotę rzędu jednej, dobrej gry euro, co było jak dla mnie ofertą ze wszech miar
kuszącą. Polskie wydanie, choć z angielskim jestem za pan brat, dodatkowo
umocniło wysoką lokatę tego produktu na mojej wishliście. Nie pozostawało zatem
nic tylko kupić i w końcu słowo ciałem się stało.
Po FFG zawsze można spodziewać się wysokiej jakości wydania,
chociaż tym razem po otwarciu pudełka nie byłem aż tak zachwycony. Niby
wszystko jest jak trzeba, ale jednak nie do końca. Jak bowiem wytłumaczyć
papierową mapę, która wprawdzie jest dwustronnie zadrukowana i da się łączyć w
całość, jednak by zagrać na większym obszarze potrzebne są... dwa zestawy
startowe. Okay, można to zinterpretować w ten sposób, że gra swoją przystępną
ceną ma skusić obu współgraczy, którzy będą mieli swoje zestawy kart, swoje
kości i wreszcie swoje połówki planszy. Mimo to wydawca mógł się jednak trochę
lepiej postarać. Nie twierdzę bynajmniej, że miały być to „dechy” rodem z Tide
Of Iron, ale akurat bitewniak, który posiada zazwyczaj proste zasady i kręci
się wokół wycinania w pień rywala, powinien przynajmniej stwarzać graczom
możliwość tworzenia różnych konfiguracji mapy, czego akurat w Mutant Chronicles
zrobić się nie da.
Są też i tacy, którzy kręcą nosem na figurki – raz, że
malowane „masowo”, a dwa, że nie przystają do typowej dla gier bitewnych skali,
która zawiera się w 28mm, podczas gdy postaci z MC wystają aż 54mm ponad
planszę. Ja tam wcale nie narzekam, jest przynajmniej za co chwycić a osoby,
które w bitewniaki nie grały, a z którymi chciałbym trochę powojować na
planszy, są nimi jeśli nie zachwycone, to na pewno w jakimś stopniu oczarowane.
Generalnie jednak jest w grze znacznie więcej plusów niż minusów – wraz ze
starterem otrzymujemy bowiem wszystkie karty postaci, które zaplanowano w jej
uniwersum zamieścić, choć jak wspomniałem na wstępie, gra jest „zamknięta”,
przez co z rozrzewnieniem przyglądamy się podobiznom, których nigdy nie
będziemy mieli okazję wziąć do ręki i sprawdzić w boju. Do tego kości bojowe,
kupa żetonów, czyli tradycji stało się zadość.
A co w kwestii samej rozgrywki? Mutant Chronicles oferuje nam
kilka ciekawych mechanizmów, chociaż na polu bitwy chodzi zazwyczaj tylko o to,
by pokazać przeciwnikowi jego miejsce w szeregu, przez co reguły nie mogą
przyprawiać o zawrót głowy. Mamy jednak możliwość wpływu na rozgrywkę jeszcze
przed jej rozpoczęciem; co prawda zestaw podstawowy nam nie daje zbyt wielkiego
pola manewru, jednak mimo to możemy w jego obrębie rozegrać kilka ciekawych
pojedynków.
Kluczem do sukcesu będzie tu jednak nie tylko sama wędrówka
po planszy w poszukiwaniu „mięsa armatniego”, ale równie umiejętne zestawienie
naszych sił zanim jeszcze pojawią się w grze. Swoją armię budujemy z trzech elementów:
złotych, srebrnych i brązowych, przy czym słowo „armia” może być odrobinę
mylące, gdyż nie chodzi tu tylko o samych wojowników. Do dyspozycji mamy trzy
rzeczy: postaci (figurki), żetony rozkazów oraz karty dowodzenia, wszystkie w
trzech wspomnianych wyżej kolorach. Budowa naszej „armii” jest bardzo prosta – gracze
wspólnie decydują o maksymalnym poziomie siły. Spotyka się czasem określenia
typu 3/3/3 lub 5/5/5 co oznacza dokładnie tyle, że każdy z graczy przystąpi do
rozgrywki z trzema elementami złotymi, trzeba srebrnymi i trzema brązowymi (lub
pięcioma, w przykładzie drugim).
Poszczególne elementy mają różne zastosowania:
- figurki, co oczywiste, będą w naszym imieniu walczyły o zwycięstwo
- żetony rozkazów pozwalają nam na wydawanie i wykonywanie rozkazów. Żeton złoty daje nam aż trzy rozkazy na jednostkę, srebrny – dwa a brązowy tylko jeden
- karty dowodzenia – czyli specjalne akcje, im lepszy kolor, tym silniejsze jej działanie
- figurki, co oczywiste, będą w naszym imieniu walczyły o zwycięstwo
- żetony rozkazów pozwalają nam na wydawanie i wykonywanie rozkazów. Żeton złoty daje nam aż trzy rozkazy na jednostkę, srebrny – dwa a brązowy tylko jeden
- karty dowodzenia – czyli specjalne akcje, im lepszy kolor, tym silniejsze jej działanie
Każda figurka ma ponadto swoje zdolności specjalne, których
może użyć bez konieczności zagrywania karty. Ot, po prostu, by zróżnicować je
nawzajem.
Widzimy zatem, że dobór elementów już nawet w najprostszej grze
3/3/3 nie jest wcale zadaniem łatwym. Postawić na trzy złote postaci? Super,
ale wówczas możemy mieć co najwyżej srebrne żetony dowodzenia a przecież czasem być może będą nam przydatne
i trzy akcje do wykonania. A co z kartami? No dobrze, mogą być i brązowe, ale
jeśli przeciwnik weźmie złote i nas nimi skutecznie przetrzebi? Dodam tylko, że
żetony rozkazów nie mają żadnego związku z kolorem figurek, tj. figurki złote
mogą mieć przydzielony rozkaz srebrny lub brązowy a nie tylko koloru złotego.
Rozróżnienie kolorów żetonów rozkazów oznacza tylko ich ilość, możliwą do
wykonania przez jedną jednostkę w jednym ruchu. Podobnie jest z kartami
dowodzenia.
Tyle jeśli chodzi o przygotowanie do gry. Jako że zestaw
startowy oferuje nam zaledwie sześć figurek, toteż możliwości budowania naszych
armii są mocno ograniczone. I tu właśnie dochodzimy do sedna gier
kolekcjonerskich, czyli... well, kolekcjonowania. FFG nie każe nam jednak zdać się
zupełnie na ślepy los. Większość gier tego typu wrzuca do opakowań losowe
figurki i jeśli trafisz kilka razy na tę samą to już twój problem. Z MC też tak
początkowo było, ale polityka wydawnictwa po kilku miesiącach zmieniła się na
dużo bardziej przyjazną dla gracza i w boosterkach można było podejrzeć sobie figurki,
które chciało się zakupić. I znów wypada tylko wzruszyć ramionami, że projekt ów
nie będzie dalej rozwijany. Może w przyszłości wrócą do tego, bowiem spore
grono planszówkowiczów wyraża duże zainteresowanie i równie wielkie ubolewanie
nad tym, że póki co nic więcej nie będą w stanie z tej serii otrzymać.
Co do sedna rozgrywki, ma ono typowo bitewniakowy przebieg.
Mało zasad specjalnych, może parę mechanicznych kruczków, ale to raczej dla
urozmaicenia zabawy aniżeli zwiększenia arsenału możliwości graczy. Wykonać można
cztery akcje: ruch, strzał, warta oraz zagranie karty dowodzenia. Żeton złoty
pozwala nam na wykonanie trzech z nich, przy czym żadnej nie można powtórzyć.
Dodatkowo każde zagranie akcji warta (nie, nie rzeka, chodzi tu o stanie na
warcie) powoduje, że jednostka jest unieruchomiona na dalszą część swojej tury,
więc jeśli zagrany został złoty żeton rozkazu i jako pierwsza wykonana została
akcja warta, wówczas jednostka nie może wykonać dwóch kolejnych,
przysługujących jej z racji złotego żetonu akcji. Co to więc za ustrojstwo?
Zasada działania akcji warta jest podobna do znanej z gier wojennych opcji pod
nazwą opportunity fire, czyli możliwości oddania strzału w turze przeciwnika. Gra
kończy się w momencie zdobycia określonej liczby punktów zwycięstwa bądź w
sytuacji, w której wyeliminowane zostaną wszystkie jednostki rywala.
Za tę cenę, którą oferują niektóre planszówkowe sklepy,
warto zakupić grę chociażby dla samego jej posiadania w kolekcji, bowiem na
półce prezentuje się godnie. Samym zestawem podstawowym nie będziemy się
zagrywać wiecznie, ale też jakoś wielce nie będziemy ubolewać na tym, że
wyrzuciliśmy pieniądze w błoto, bowiem za tę kwotę rzadko kiedy kupimy
jakąkolwiek współczesną, niezłej jakości planszówkę (co najwyżej karciankę). Współczynnik
jakości do ceny jest więc bardzo wysoki, jednak mimo to należy pamiętać, że gra
jest, ale jakoby jej już nie było. Jeśli nastawiacie się na budowę ogromnej
armii, to lepiej od razu spasować, gdyż niektórych postaci nie ma i (raczej)
już nie będzie. Od czego jednak są miłośnicy board games? Można w necie doszukać
się arkuszy z żetonami, do samodzielnego wydruku, i równie dobrze bawić się
nimi, może bez trzeciego wymiaru, ale za to do wyboru będziemy mieli wszystkich
mutantów, dzięki którym zapiszemy niejedną kronikę w historii naszych planszówkowych
potyczek.
Zdjęcia pochodzą z serwisu boardgamegeek.com / miniaturka i
duże zdjęcie użytkownik Havoc
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz